poniedziałek, 27 stycznia 2014

O zazdrości i bólach dupy większych i mniejszych....

Pałka się przegła... Jak to potocznie się często mawia. Zaczynam się zastanawiać co jest nie tak z moją osobą, że wywołuję u ludzi albo szczerą sympatię albo czystą nienawiść. Ah, zapomniałabym o zazdrości... Ale po kolei.

Rzecz, która zdziwiła mnie stosunkowo niedawno. Ja rozumiem, że mężczyźni często nie lubią przyjaciółek swoich kobiet i jestem w stanie to zrozumieć. Jednak dwie sytuacje jakie mi się przydarzyły potwierdziły ewidentny brak inteligencji u niektórych samców. Sytuacja pierwsza wydarzyła się w dosyć przewrotny i paradoksalny sposób. Otóż, pewna moja koleżanka, Dorota* powiedzmy,  miała to szczęście wyrwać się z toksycznego, beznadziejnie rokującego związku i to wprost w ramiona zdawałoby się jak najbardziej normalnego, ogarniętego, dojrzałego faceta (w dodatku posiadającego własny dom, a nie kurnik jak poprzednik, co dodatkowo ustawiło go rangę wyżej w oczach kumpeli, moich i pozostałych koleżanek). Sama temu przyklaskiwałam, zdarzyło mi się nawet doradzić to i owo Panu Idealnemu w momencie zdobywania serca wybranki. Jednak Pan Idealny dziś ma okrutne pretensje, że jego nowa kobieta śmie mieć życie prywatne inne nieco niż on by sobie życzył. I tak z niegdysiejszych spotkań dwa razy w tygodniu, dziś zrobiło się jedno na dwa miesiące. W porządku, kobiety w przypływie uczuć, lukru i brokatu w szanownych czterech literach z powodu spotkania (kolejnej) miłości swego życia tak mają, powiecie? Otóż nie. Znaczy, po części to też racja, jednak głównym powodem dla którego, z ową kobietą nie mogę umówić się nawet na kawę jest fakt iż jej facet ma obawy iż źle na nią wpływam i pewnie sprowadzę ją na złą drogę (prędzej zrobią to moje latorośle). Cóż, dobrze to jeszcze bym jakoś tam zrozumiała, że komuś tu zwyczajnie przypływ wielkiej miłości padł na mózg. Jednak zawsze zostaje jakieś "ale"...

Tutaj sytuacja wydaje mi się komiczniejsza. Koleżanka, nazwijmy ją Iza*, ma narzeczonego. Są razem od kilku lat, wszystko ładnie i pięknie. Narzeczonego miałam okazję poznać, nawet polubić. Wydawałoby się, że ma z nim dosyć poukładane relacje, każdy zna swoje obowiązki względem tego związku. Jakiś rodzaj wspólnej przestrzeni bez wpierdalania się w tę prywatną. Otóż szanownemu panu, który na swoim koncie ma gorsze pomysły niż ktokolwiek kogo znam stwierdził, że mam na jego dziewczynę zły wpływ!
Powiedział gość, który jak wyszedł po cukier to wrócił po trzech dniach. Bez cukru.
   Zdarzyło się, że owa koleżanka została u mnie na noc. Mieszkam na niezłym zadupiu więc dojazdy do centrum są praktycznie nie możliwe po 22. Została zatem u mnie, grałyśmy w Simsy (o litości...), niańczyłyśmy mojego syna i zwyczajnie sobie rozmawiałyśmy o tym o czym zazwyczaj kobiety gadają. Impreza roku, zaprawdę. Nie odzywał się do niej po tym przez dwa dni. Od tego czasu, ma ciągłe pretensje za każdym razem kiedy Iza ma plan pojawić się w mych skromnych progach. Nie daj Boże jak jeszcze chcemy od czasu do czasu wyjść do ulubionego baru. W głowie Pana Narzeczonego zaczynają roić się wtedy chore wizje, jak to siedzimy, upijamy się na umór i kręcimy tam z bandą iście seksownych i nieziemsko przystojnych długowłosych rock'n'rollowców, by późnej zaciągnąć ich do mojej zbrukanej jaskini rozpusty i zwyczajnie zabawiać się z nimi w szalonej orgii do białego rana. Błagam. Zacne pomysły, szkoda tylko, że nierealne. Zważywszy choćby na to, że w naszym barze rzadko pojawia się ktoś godny naszej uwagi. Druga sprawa, że Iza swemu mężczyźnie jest wierna jak ten pies, w dodatku swój rozumek ma i nie słuchałaby nakłaniania z mojej strony, gdyby oczywiście takowe się pojawiało. Trzecia sprawa, o której Pan Narzeczony nie wie wygląda tak, że gdyby Izka z kimś kręciła skończyłoby się to moją pięścią w jej szanownej twarzy. Ale tak czy siak, ja jestem niedobra, namawiam je obie do złego i kalam ich nieskalane grzechem umysły swoimi niecnymi i podłymi pomysłami. Panowie, schlebiacie mi naprawdę, chciałabym mieć tak władczą siłę umysłu.

I ostatnia sprawa, która mnie również nurtuje od dawna, mianowicie dziewczyny moich kolegów. Co prawda to prawda, znajomych płci męskiej mam sporo i często wolę samcze towarzystwo od tego żeńskiego. Po prostu bardziej mi ono odpowiada. Kolegów swych nie podrywam, nie kręcę z nimi i nawet nie patrzę na nich pod kątem łóżkowo - uczuciowym. Jednak tutaj z kolei kobiety jak to kobiety, wyobrażają sobie zupełnie co innego. Jeden z moich serdecznych wieloletnich przyjaciół znalazł sobie dziewczynę. Nawet przyprowadził ją do mnie, kiedy mieliśmy grać jak zwykle w Heroes Of Might and Magic V, łojąc sobie nawzajem tyłki aż miło. Po tej, jak mi się wydawało, udanej wizycie dowiedziałam się, że dziewczyna jest o mnie okropnie zazdrosna, bo mam zbyt "luźne" podejście do życia i związków. Racja, wtedy nie miałam ochoty patrzeć na żadnego faceta, gdyż byłam krótko po rozpadzie poważnego związku i miałam tego tematu po dziurki w nosie. Szkoda, że dziewczyna nie zauważyła również faktu, że gdybym ostrzyła sobie swe zbereźne pazury na mego przyjaciela to zrobiłabym już dawno cokolwiek w tym kierunku, gdyż długoletnie podchody nie są zupełnie w moim stylu.


Tak się teraz zastanawiam, czy wolna kobieta wychowująca samotnie dwójkę dzieci i spełniająca swe hobby, co wiąże się z wypełzaniem z nory zwanej domem od czasu do czasu, od razu jest widziana jako potencjalne zagrożenie dla szczęśliwych i spełnionych par? Ewentualnie gwóźdź do trumny dla wszelakich związków, bo z całą pewnością zaraz będzie chciała rzucić się z chytrymi łapami na biednych, porządnych facetów i zdemoralizować wszystkie poukładane kobiety? Czy ludziom się już doszczętnie w dupach poprzewracało od tego dobrobytu?

W tym momencie muszę zacytować Axla Rose. "Są dwa rodzaje ludzi. Ci którzy mnie lubią i Ci którzy mogą iść do diabła." Podpisuję się pod tym obiema rękami.